Rathes Shilene |
Wysłany: Czw 18:41, 30 Sie 2007 Temat postu: Ognisko na BERDO |
|
Zaczęło się od planów. Plany wyjazdu ja miałam, bo i całonocne ogniska są tym, co tygryski lubią najbardziej. Uznałam tedy, że BERDO miejscem będzie idealnym. I zabrałam sie za formalności.
Ognisko odbyło się więc tak, jak zaplanowano.
Dnia 28 sierpnia roku pańskiego 2007, 8-osobową ekipą spotkaliśmy się na dworcu. Jednakże, spóźnieni niektórzy byli. Ich imiona nie zostaną jednak wymienione, z przyczyn oczywistych. Spotkaliśmy się, wracając do tematu, na dworcu, tam też rozwaliliśmy na ławeczce i ku uciesze gawiedzi grać na gitarach i śpiewać poczeliśmy. "Trochę niżej, trochę niżej, proszę ojca Bernardyna! - Ależ chłopcze! Ty wywłoko! Całowałeś dziewczę w oko?" - chłopczyna jakowyś przy jakże uroczych słowach piosenki zerkał ku nam z innej ławeczki i szczerzył sie wdzięcznie. Coś tak jakoś mi się skojarzyło. Niemniej, wyjechaliśmy z Sanoka o 10:55, autobusem do Polańczyka. Tam również podróż innym umilaliśmy, przy pomocy instrumentów i głosów naszych anielskich. Ot, co. Na zaporze wysiedliśmy, pognaliśmy w stronę zapory.. A tatuś był już tam. Tatuś mój. Z łodzią, wdzięcznym Cybuchem Bieszczadzkim, którym też na ośrodek popłynęliśmy. A rejs trwał 5 minut, mimo, iż na tabliczce piszą- 7.
Na BERDO dostaliśmy domki dwa. 7 i 8, damski i męski. Nas było pięć: Kromka, Hag, Olka T., Becia i ja, Rathes. Ich było trzech: Szopek, Wafelek i Stepujący Obcas.
Rozpakowaliśmy się względnie, po czym Szopek z Olką zniknęli, a cała reszta udała się pod huśtawki, tudzież na huśtawki, tudzież na karuzelę - tam też można było część tylną swą zaklinować. Nie, nie na huśtawkach, te były wygodne i duże.
Ględziliśmy sobie, jedliśmy, ględziliśmy... A z czasem doszliśmy do wniosku, że czas uczynić coś kreatywnego. Poszliśmy więc do Myczkowiec. Prowadziłam, z radością jakąś, nawet biec mi się zdarzało co czas jakiś, po czym czekać, aż cała reszta się dotoczy. W międzyczasie dwójka Fistaszkowo-Szopna odłączyła się i "skrótem" poszła. Nie chciałabym się z nimi zamienić. My pełzliśmy jak na ludzi cywilizowanych przystało i ominęłyby nas wszystkie niespodzianki, gdyby nie... no właśnie. Gdyby nie Haguś mój i Michał. Haguś mój bowiem gumkę frotką nazywaną z włosów Michała chciał zabrać, a ten [Michał, nie frotek] zareagował gwałtownym biegiem przed siebie. Z przodu też już został, przez co we właściwym momencie nie dane nam było skręcić. Cóż, zdarza się. Poszliśmy górą, zeszliśmy stromo i nawet nie skręciliśmy sobie nic. Nawet.
Mi tam się podobało.
Wylądowaliśmy na zaporze, terenie zamkniętym. Uznałam, że obok panów robotników nie przejdziemy [mnie nigdy nie przepuszczają] i zeszliśmy w dół, schodkami. Jak się później okazało, niepotrzebnie. Walnęliśmy się pod szaletami wiejskimi, koło os i innych paskud [nie mam tu na myśli towarzyszy niedoli], czekając na zagubioną na skrócie dwójkę. Pa czasie pewnym dotarli i ruszyliśmy. Ruszyliśmy w stronę uroczej, sypiącej się ściany, będącej kiedyś budynkiem. Na nią też coniektórzy wyleźli, zwalili coś komuś na głowę - niemal [nanana], po czym wszyscy zejść musieliśmy. Ha.
Do sklepu popełzliśmy, tam też dorwał mnie dziad dziadem zwany mówiąc, żebym nigdy więcej nie wyłaziła na tąże ścianę. Dlaczego widział mnie jeno, skoro osób tam było sześć i siedziały w momencie spotkania tuż? Diabeł jeden wie. W każdym bądź razie, kupiliśmy sobie żarcie, po czym wróciliśmy na Berdo.
Floydek zaś uznał, że woda jest ciepła. Twierdzę, że była ciepła. Jednakże, to nie ja roznegliżowałam się i do tej wody wlazłam, o nie. Ja później tylko bieliznę zdeptałam. Przypadkiem, no! Przepraszam.. Wierzycie mi, prawda? Mam jeszcze sumienie, nie depczę celowo. Prawie nigdy.
Cóż wartego jeszcze wspomnienia z dnia tego... Popłynęłam z Szopkiem i Hagusią, popływać sobie na jeziorze, nucąc wdzięcznie, że tyłek mój mokrym jest [usiadłam w złym miejscu]. Następnie noc całą mokro mi było... pókim nie wyschła.
Wieczorem siedzieliśmy i gadaliśmy nad wodą. Mężczyźni poszli po drewno, niewiasty się leniły... Ja zapałętałam się do nie-swojego pokoju coby, wcześniej to było jeszcze, końcówkę partii szachowej obejrzeć. I tak grać nie umiem, i się nie nauczę, to nie dla mnie.
Następnie poleźliśmy na polanę, gdzie ognisko odbyć się miało. Zdobyliśmy z Floydkiem garnek na ciasto, bowiem ciasto było nam potrzebne do wypieku bułeczek. Ławeczki ktoś również przyniósł [kto? patrz zdanie wcześniej]. I się tam malowniczo rozłożyliśmy na polu ogniskowym, i gadaliśmy, i śpiewaliśmy, i łaziliśmy [no.. niektórzy] i miło było. Odbyło się wręczenie Olce listu od Jacka z Peru, pożegnanie Kromki [Chlebku kochany! Wróć do nas! Pamiętaj! Kochamy Cię, wszyscy, wszyscy!]. Sentymentalnie mi było z Wami, kochani moi, cudownie mi było z Wami, i oby tak pozostało. Potem tej nocy z Szopkiem poszłam w celu.. dobrze, nieważne, w jakim celu [sasasa... czekoladowy krem jest dobrym]. W międzyczasie przypałętał się kot, a potem ukradliśmy flagę ZHRu. Szopek ukradł, ja stałam i czekałam, z kotem. Bo tak!
Wróciliśmy po czasie pewnym, flaga wylądowała na maszcie... Zrobionym z patyka do kiełbaski pieczenia w ognisku.
Co dalej..? Długo by pisać. Coś o obleśnych stopach było, ale mnie ominęło. Becia jazdy łapała z Hag, ale to wcześniej. Niechże kto inny opowie w szczegółach, ja tu od ogólników jestem.
Do domków poszliśmy przed czwartą. Do domku. Chłopskiego. W damskim od czasu jakiegoś spała już Kromka. My, niemniej, walnęliśmy się w domku nie-damskim i tam jakiś czas spędziliśmy, po czym niewiasty udały się do siebie. ja, z niejakim żalem, również -bo za diabła wychodzić mi się nie chciało. Niemniej, siedziałam jeszcze 20 minut jakieś przed domkiem, z kotem na kolanach. Zasnął. nie miałam serca budzić. Przez pierwsze 19 minut.
Potem wróciłam, położyłam się i koło 6 zasnęłam. Taszówna, Hag i Kromken w jednym łożu spały i się szamotały. Potem usnęły, zaś ja w regularnych odstępach oczęta otwierałam. Dopiero nad ranem udało mi się przysnąć dokładniej, niestety, obudziły mnie głosy. I był ranek, i było śniadanie.
I był dzień drugi.
Odbył się apel, Szopek oboźnym był, a Olka komendantką. Adam nie radził sobie, lecz nauczymy go jeszcze, nauczymy... Aaaadaaaaś, jedź z nami na obóz! Zrobimy Cię zastępowym! Apele przestaną być nudne!
Tak, właśnie. Rozeszliśmy się do swoich obowiązków, ja, Szopek, Adaś i Floydek popłynęliśmy odwieźć Becię - która musiała do domu już jechać. Odstawiłam, ojcu przekazałam - i wróciliśmy. Okazało się, że autobus dopiero o 15:17, i to do Leska. Czekaliśmy więc na niego, sadząc drzewko, leżąc, płynąc do Myczkowiec po żarcie.... I idąc do sklepu w kapokach. Ale cii, nic o tym nie wiemy!
Potem był obiad, a potem popłynęliśmy. Ręka mnie już od pisania boli, skracam jak mogę, wybaczcie, rodzino moja nieoficjalna. Dotarliśmy do Leska, tam meneliliśmy się i graliśmy w "Zabójcę". Właśnie, niech ktoś to opisze! Ładnie proszę, przewiduję nagrodę (;
Autobus do Sanoka po czasie jakimś przyjechał. Co działo się - nie wiem, słuchałam, jak Floydek gra. Później, w Sanoku, przemowę wygłosić chciałam, lecz prócz słów kilku - nic mi z tego nie wyszło. Wredne potwory, wredne wy!
I się rozeszliśmy, a ja z Fistaszkiem o hufiec jeszcze zahaczyłam, gdzie....
Ale to już inna historia.
Zapraszam do sprawozdaniowych wspomnień (; |
|